środa, 9 marca 2016

V

Dużo zaległości. Niestety. Chociaż kusi mnie do pisania, nie mam na to czasu, dlatego mam braki.
Dziś jednak wstawiam kolejną część, akcja oczywiście " pędzi" jak żółw, ale coś jednak idzie naprzód :)
Nie porzuciłam bloga, nie zawiesiłam, nie odpuściłam.
Miłego :D






Zabijanie Sztywnych było trochę jak połączenie tańca z akrobacją.
Lewa noga, obrót, pchnięcie.
Pchnięcie, unik, obrót, wykop.
Pchnięcie.


Martwe mózgi bryzgały czarną krwią na wszystkie strony, brudząc ich ubrania, jednak najważniejszy był efekt współpracy. Nawet Virus, któremu Paili kazała zostać na miejscu, dopadł do Martwego za jej plecami i powalił cuchnące truchło na leśną ściółkę.
Pai odsapnęła z ulgą, widząc, że i tym razem pies nie dał się ugryźć.


– Wszyscy cali? – Rick rozejrzał się w koło, ale przytaknęli, ocierając spocone twarze.


– Nie było tak źle – Shane wycierał zakrwawione ostrze noża o ciemne jeansy, a posoka ciągnęła się niczym karmel.


Pai zniesmaczona odwróciła oczy, klepiąc się po udzie, a Virus podbiegł do niej, trącając pyskiem dłoń.


– Mogłabym dostać jeszcze raz lalkę? Głupol jest trochę roztrzepany.


– Oczywiście – Carol wyjęła zabawkę z kieszeni, a Pai po raz drugi wydała komendę. Pies stanął na wysokości zadania, wznawiając wędrówkę.
Kierowali się znów na północ, odgarniając gałęzie drzew.
Powietrze było duszne i śmierdzące.
Nie było wątpliwości, że w najciemniejszych zakamarkach czai się śmierć.


*

– Coś się rusza – Fred złapał za kierownicę, odpalając silnik.

Mia chyba miała ochotę płakać ze szczęścia, bo jej pełne usta ułożyły się w podkówkę, a potem wystrzeliły w górę, tworząc idealny uśmiech.


– Och, cudownie. Słyszysz, Pai? Jedziemy. Zapnij pasy i pilnuj psa.


– Przecież jest grzeczny.


– No ale i tak go pilnuj.


– Dobrze – mruknęła, wywracając oczami, ale Virus sam uznał, że dźwięk wydawany przez samochód oznacza wznowienie jazdy, bo wychylił łeb za szybę.


Faktycznie, władze po kilku godzinach uporały się z mieszkańcami. Otworzyli przejazd, który umożliwił podróżującym wjazd do Atlanty lub dalszą podróż przez Stany.
Oni jednak wybrali to pierwsze. Jej matka uparcie dążyła do zrealizowania zakupów w markecie, a ojciec przestał się upierać – było mu chyba już wszystko jedno.


– Zjemy coś?


– Na co masz ochotę? – Fred popatrzył w lusterko. – Burgery?


– Może być.


– To zjemy. Mia, kochanie, też chcesz?


– Chcę – przytaknęła, zerkając na mężczyznę znad gazety. – O patrz! Jest sklep.


– Dobra, najpierw zakupy – Fred włączył kierunkowskaz i skręcił w prawo, wjeżdżając na zapełniony parking.


Jakiś czas potem znaleźli w pobliżu niewielką restaurację. Czerwony szyld z kanapką świadczył, że znaleźli dobre miejsce, a serwowane dania trafiają w ich gust.
Wszelkiego rodzaju nazwy burgerów zdobiły brązową ścianę nad blatem zamówień, a przy kasie stała młodziutka dziewczyna z blond kucykiem. Przyjęła zamówienie, dorzucając porcję frytek gratis i kazała poczekać przy stoliku, więc zajęli miejsce od razu przy szybie, by mieć widok na auto, w którym Virus spoglądał na nich smutnym wzrokiem.


– Mogliśmy go zabrać – Pai zrobiła smętną minę.


– Widziałaś znak? Zakaz psów – odezwał się ojciec. – Zresztą, szybko zjemy i jedziemy dalej.


– No wiem, ale patrz, on na pewno płacze. I jest mu smutno, że zjemy mięsko, a on nie.


– Dobrze, kupisz mu kawałek wołowiny – Mia pokręciła głową, ale zaśmiała się pod nosem. – Jakoś tak dziwnie spokojnie, nie? – wskazała na resztę lokalu, która faktycznie świeciła pustkami. W porze obiadowej była to wyjątkowo dziwna sytuacja. – Może mają nieświeże?


– Bez obaw, Mia. To pewnie przez ten strajk.


– Że też musiało to być dziś...


– Nie tylko dziś – Paili wtrąciła się do rozmowy. – W zeszłym tygodniu podobno w Salt Lake wybuchły protesty. Też kogoś zabili.


– Codziennie ktoś kogoś zabija, skarbie.


– Ale nie na taką skalę, Fred – Kobieta przyznała córce rację. – Robi się coraz gorzej, tylko pytanie czemu?


– Ej, kolega z klasy wstawił jakiś filmik na Facebooka – Pai machnęła im telefonem. – To z tej strzelaniny w Atlancie. Tu wcale nie chodziło o strajk – położyła komórkę na stole, obracając ją w stronę rodziców. Z głośniczka zabrzmiały krzyki ludzi, wycie syren i dźwięk latającego helikoptera.
Na ulicy leżał martwy człowiek, mężczyzna w hawajskich szortach i koszulce polo, który z roztrzaskaną klatką piersiową wstał na nogi i rzucił się na ratownika.
Mia otworzyła z wrażenia usta, gdy poszkodowany atakował kolejnych funkcjonariuszy, a gdy ci otworzyli ogień, szedł dalej, wyciągając przed siebie ręce.


– Fotomontaż – ojciec prychnął głośno.


– Ale spójrz, tato – Pai kiwnęła na ekranik, gdzie policjant strzelił napastnikowi w głowę. Dopiero to spowodowało, że padł na betonową jezdnię. – Nie wygląda jak fotomontaż.


– Na pewno fotomontaż.


*


– Macie wodę? – dziewczyna oparła się o konar drzewa. Brakowało jej sił w płucach. Choroba osłabiła organizm, więc trudno było jej nadążyć za grupą. Zatrzymali się, a Carol podeszła do niej, kładąc ciepłą dłoń na czole.
Niespodziewany gest kobiety zmusił Pai do uśmiechu. Dawno nikt nie wykazał się wobec niej troską. Ludzie skostnieli, patrząc wyłącznie na swoje dobro, a Carol, która na dodatek borykała się ze stratą, pokonała barierę i wykonała pierwszy krok.


– Znów masz gorączkę, dziecko. Rick, odpocznijmy chwilę.


– Nie, nic mi nie jest – dziewczyna pokręciła zdecydowanie głową.

– Po prostu dawno się nie ruszałam. Nie traćmy czasu.


– Carol ma jednak rację – były policjant przywołał do siebie Daryla krążącego przed nimi. – Robimy krótki postój. Nie oddalaj się.


– Jasne – odparł krótko i przysiadł na zwalonym drzewie.


– Trzymaj – Carol podała jej butelkę wody, pilnując, by opróżniła połowę.

– Tabletki – kusznik mruknął do niej cicho, a potem wznowił wbijanie ostrza w korę, drążąc w niej dziurę.


– Masz tabletki? – Rick uniósł brwi.


– Ta, dostałam od niego.


– No to weź, jeśli pomagają. Byłoby źle, gdybyś nam padła w drodze.


– Okej – Wygrzebała z kieszeni listek żółtych pastylek i połknęła jedną. Chociaż zrobiła to szybko, wyczuła ich gorzki posmak na języku.

Odczekali kilka minut, pozwalając, by nabrała potrzebnych sił. W tym czasie Virus załatwił własne potrzebny, chrzcząc nowe, zielone krzaczki. Wąchał, kopał doły, a potem robił co koniecznie. Później wracał, a co dziwne, układał się obok Daryla i zaczepiał go, by rzucał mu patyki.


– Virus przestań.


– Nie przeszkadza mi to – mężczyzna uniósł niebieskie źrenice i znów opuścił wzrok na psa. – To pierwszy kundel, którego widzę w tym gównianym świecie.


– Tylko nie kundel – odpowiedziała chłodno.

Jeden pies – machnął ręką.

– No właśnie. To pies – Podniosła się i złapała Virusa za obroże. – Dobra, wąchaj lalkę i idziemy dalej.


– Najwyższa pora – Shane spojrzał w górę na niebo przebijające się pośród wysokich drzew i pokazał przed siebie. – Jak jej nie znajdziemy, będziemy musieli nocować w lesie, albo wracamy już teraz do stodoły.


– Idziemy dalej – Carol zdecydowała pewnie, wkładając rewolwer za pasek od spodni. – Chcę ją znaleźć, a skoro Virus wyczuwa trop, to znaczy, że nie może być daleko.


– Racja – Pai przytaknęła i puściła pupila, który potruchtał do przodu z pyskiem utkwionym w trawie.


Szli dobrych dwadzieścia minut, aż dotarli do drogi stanowej zawalonej kilkoma autami. Powyjmowali ze schowków miętówki, stary kompas, paczkę chusteczek oraz kilka długopisów i ruszyli za psem, który przyspieszał coraz bardziej.
Najwidoczniej wyczuwał zapach dziewczynki.
Byli coraz bliżej celu i również odczuwali napięcie. Sztywni pojawiali się w małych stadkach liczących pięć, sześć sztuk. Łatwo ich zabijali, a potem biegli za Virusem, który ewidentnie złapał trop.
Był około pięciuset metrów od nich, gdy usłyszeli jeden, krótki szczek.
Pai wydarła na przód, chociaż bolały ją nogi, mięśnie i wszystkie stawy.
Zaraz za nią był Daryl. Czuła się bezpieczniej, mając za sobą wysokiego mężczyznę, posiadającego umiejętność idealnego trafiania bełtami w czaszki Szwędaczy. Może i był cichy, niedostępny, ale świetnie odnajdywał się w terenie, a ona zerkała z podziwem, widząc go w akcji.
Jako pierwsi dotarli na niewielki pagórek. Skraj lasu zmieniał się w sporą ilość łąki i pola, a zaraz za tym można było dostrzec piętrowy dom i stodołę. Ciemnobrązowy dach i białe ściany wyróżniały się na zielonym tle. Miejsce było zbyt spokojne i zadbane. Nie mieli wątpliwości, że spotkają na swojej drodze żywych ludzi.


– To farma – stwierdziła zaskoczona, łapiąc hausty powietrza. – Może dziewczynka się tam ukryła?


– Trzeba sprawdzić – Daryl był tak samo podniecony, jak ona. Oczy mu błyszczały, kiedy spojrzał na nią, unosząc lekko usta.


To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła jego uśmiech.

2 komentarze :

  1. Tylko tyle?! No wszystko pięknie, wszystko ładnie, ale... mało mi. Pisz więcej małpo, bo lubię to całem sercem <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Matkooo, jakie to cudowne! proszę kontunuuj:)

    OdpowiedzUsuń