piątek, 23 października 2015

IV

Uf, napisałam. Ciekawe, czy po takim czasie, ktoś tu jeszcze zagląda :P Niestety pierwsze tygodnie studiów zacisnęły na mnie szpony i nie chciały puścić.
Może i nie jest to najlepszy oraz najciekawszy rozdział, ale ten, kto czytał kiedyś moje inne blogi, wie, że nie lubię się spieszyć z akcją ;)

Dodałaby ten dzień do listy najlepszych rzeczy, jakie spotkały ją w ciągu dwudziestu jeden lat, gdyby oczywiście posiadała jakąkolwiek listę. Niestety mogła triumfować sama ze sobą, czując rozpierającą radość, która skręcała jej żołądek.

Żółte tabletki naprawdę zdziałały cuda. Mimo że porównywać można było je z końską dawką w małej pastylce, złagodziły paskudne objawy choroby w czasie jednej nocy. Został lekki katar i chrypka, ale bolesny ucisk w klatce piersiowej oraz wysoka temperatura odeszły w niepamięć.
Nareszcie wstała o własnych siłach, bez zawrotów i pulsowanie w czaszce. Nowi "lokatorzy" nieco zaskoczeni patrzyli, jak nieśmiało podchodzi do ich miejsca, lecz nikt nie powiedział ani słowa, dzieląc się z nią porcją puszkowanego śniadania.

Usiadła przy wykopanym dole, w którym tlił się mały ogień. Nie była pewna, czy takie zachowanie jest do końca bezpieczne, tym     bardziej, że nie uszła jej uwadze nieobecność najsilniejszych osób w grupie, ale ugryzła się w język, nie chcąc wszczynać niepotrzebnych spięć.

- Zostało trochę kaszy. Miałabyś ochotę? – matka Carla była szczupłą, wysoką kobietą. Ciemne włosy, takie same, jakie miał chłopiec, okalały chudą, bladą skórę twarzy.

- Nie, dziękuję. Ale… - rozejrzała się jeszcze raz po stodole. – Gdzie reszta?

- Wyszli o świecie. Szukają Sophie.

- Och, no tak. Co dokładnie się stało, jeśli mogę wiedzieć? – zapytała niepewnie, spoglądając na siedzącą w kącie Carol. Kobieta miętosiła w dłoniach chusteczkę, nie zwracając uwagi na otoczenie.

- To stało się tak nagle… cmentarzysko aut na autostradzie nie pozwoliło nam jechać dalej, więc stanęliśmy, by uzupełnić zapasy. Pojawiło się spore stado – Lori pochyliła się w jej stronę, ściszając głos. Nie chciała narażać Carol na przeżywanie bolesnych wydarzeń od nowa. – Schowaliśmy się pod samochodami, dzieciaki były razem. Straciliśmy czujność… byliśmy pewni, że już po wszystkim, a wtedy Sophie… wystraszyła się, biegła na oślep wprost do lasu. Rick od razu ruszył za nią, ale mała przepadła…

- Nie chcę być niemiła, ale może być ciężko ją znaleźć. W każdym razie znaleźć żywą…

- Nie wolno nam tak myśleć – kobieta zesztywniała, odruchowo kierując wzrok na bawiącego się z psem Carla. – Mój mąż zrobi wszystko, by ją odnaleźć i przyprowadzić z powrotem.

- Czemu aż tak bardzo się w to angażuje?

- Bo poniekąd to jego wina… nie chcę go usprawiedliwiać, ale chciał dobrze.

- To znaczy? – Paili wystawiła dłonie w stronę płomieni.

- Zostawił ją, żeby odciągnąć sztywnych. Kiedy wrócił, Sophie już nie było.

- Na jej miejscu też bym uciekała. Nic dziwnego.

- Może… - pani Grimes zapatrzyła się w ogień, także korzystając z przyjemnego ciepła. Dziewczyna zamilkła, nie chcąc poruszać delikatnego tematu. Kobieta, której córka zginęła, nie odezwała się ani słowem, chociaż Lori starała się wcisnąć jej kubek wody. Zraniony murzyn, jedyny mężczyzna w pomieszczeniu – nie wliczając Carla oraz starszego pana – próbował pocieszać Carol, ale ta była nieustępliwa.

Czy matka opłakiwałaby jej zniknięcie z takim samym bólem w oczach? A może to ojciec zorganizowałby poszukiwanie, przeczesując każdy zakamarek lasu?

Niestety pytania pozostały głuche.

Pokręciła głową. To nie był czas na bezsensowne wspominki. Powinna żyć, tym co miała – a miała wiele, patrząc na nowych ludzi. Oni mogli jej pomóc, a ona, wbrew pozorom, mogła być dla nich wsparciem oraz kolejną parą rąk do likwidowania Sztywnych.


Późnym popołudniem wraz z nadejściem reszty, spróchniałe drzwi zostały odryglowane i rozwarte na oścież. Pierwszy wszedł Shane ze strzelbą na ramieniu. Później wkroczyła blondynka w koszuli z podwiniętymi rękawami, skośnooki chłopak w czapce z daszkiem, Rick ze zmartwioną miną i gburowaty kusznik.
Carol ocknęła się z transu. Rzuciła się do przodu, szukając pośród nich córki, ale mąż Lori położył jej dłoń na ramieniu, zaprzeczając nadziejom.

- Przykro mi. Nie znaleźliśmy jej, ale Daryl wpadł na trop. Spójrz.

Brązowowłosy mężczyzna sięgnął do tylnej kieszeni jeansów i wyjął szmacianą lalkę, podając ją zapłakanej Carol.

- Jak to nie znaleźliście? Na Boga, to dziewczynka! Małe dziecko, Rick, które nie ma orientacji w terenie i kręci się w kółko!

- Carol, spokojnie, nie krzycz – żona szeryfa starała się brzmieć łagodnie, tuląc jednocześnie do swego boku Carla.

- Nie mów mi, że mam być spokojna, Lori. Nie macie pojęcia… po prostu chcę ją z powrotem! – załkała, łapiąc się kurczowo Ricka. – To ty ją tam zostawiłeś! Przyprowadź ją, ona boi się ciemności.

- Wrócimy tam, słowo. Pozwól nam uzupełnić magazynki.

Paili cofnęła się na czas wzburzonej dyskusji, trzymając Virusa za czerwoną obrożę. Nie chciała się wtrącać, jednak z uporem wpatrywała się w lalkę, która unosiła się i opadała, wraz z gwałtowną gestykulacją Carol. Miała pomysł, który mógł wprowadzić ją do grupy. Coś kiełkowało jej w głowie, ale czekała cierpliwie, aż emocje opadną i będzie mogła wkroczyć do rozmowy.

- Pójdę z wami. Nie wysiedzę tu dłużej.

- Lepiej, żebyś została. Będę spokojniejszy, kiedy będziesz z moją żoną.

- Błagam, muszę jej szukać. Może rozpozna mój głos, może… zresztą nie będę pytała o pozwolenie.

- Nie będę się spierał… - Grimes westchnął, ale przytaknął głową, zakładając na nią policyjny kapelusz. – Glenn i ty Andrea zostaniecie. Jeśli nasze poszukiwania przeciągną się w czasie, chcę, żebyście stali na czatach w nocy.

- Nie ma problemu – Koreańczyk przystał na to i opadł pod ścianę, ocierając spoconą twarz rękawem bluzy.

- Mogę się wtrącić? – dobiegł ich zmieszany, nieco niepewny głos. Obrócili się na Paili, która zrobiła kilka kroków w przód, wyłaniając się z cienia.

- Nie zwróciłem na ciebie uwagi wcześniej – przyznał Rick, obrysowując jej postać dłonią. – Wyglądasz dużo lepiej. Choroba odpuszcza?

- Tak. Na szczęście ktoś się nade mną zlitował – skierowała wymowne słowa do Daryla, chociaż nie popatrzyła na niego, czując, że to on lustruje ją od stóp do głów. – Ale ja nie o tym. Wpadł mi plan do głowy. Chciałabym pomóc.

- Raczej jesteś za słaba, żeby z nami iść – Shane nie ukrywał irytacji. Zmarszczyła nos, czując pogłębiającą się niechęć.

- Nie rozmawiam z tobą.

- Nie pyskuj – wzburzył się, ale szeryf szarpnął go za ramię, zmuszając, by stanął za jego plecami.

- Ojciec szkolił Virusa. Brał go w weekendy na polowania do lasu. Nie widzę przeszkód, by nie użyć psa do poszukiwań.

- Myślisz, że da radę? – w oczach Carol pojawiła się nowa nadzieja. Paili wzruszyła ramionami, ale pokazała palcem na zabawkę należącą do dziewczynki.

- Możemy spróbować. Nie padało, a to znaczy, że zapach został. Jednak Virus trzyma się mnie jak rzep i reaguje wyłącznie na moje polecenia. Muszę z wami iść, a zdaje mi się, że to największa szansa na powodzenie.

Patrzyli na nią w skupieniu, przytakując przy tym odruchowo. Rick skubał brodę, nie będąc pewnym, lecz proszący wzrok Carol sprawił, że zgodził się wreszcie, machając na Pai. Podeszła, rozpierana dumą, że to ona stała się chwilowym liderem.

- Nie ma czasu do stracenia. Carol, daj lalkę.

Podsunęła Virusowi zabawkę, jednocześnie wydając polecenie, by szukał. Pies posłusznie wykonał komendę, nieruchomiejąc z nosem wciśniętym w materiał lalki. Cienki, czarny ogon wyprostował się, ruszając lekko samą końcówką. Uszy wystrzeliły do góry, rejestrując każdy najdrobniejszy dźwięk.

- Chodźmy więc – Pai zabrała swoją jedyną bluzę leżącą na posłaniu i przerzuciła ją przez plecy.

Virus truchtał przed nimi, znikając raz po raz w gęstszych zaroślach, a oni czujnie przedzierali się za nim, biorąc ją w sam środek. Daryl opierał kuszę na opalonym ramieniu, skupiając się na przestrzeni. Zerknęła na niego w tej samej chwili, kiedy i on obrócił głowę. Skinęła mu, chcąc podziękować za tabletki, dzięki którym wróciła do żywych.

Zrozumiał. Postrzępiona grzywka opadła mu na czoło, gdy ruszył głową, przekazując jej bezgłośne „nie ma sprawy”.

Nie było jednak mowy o wymianie jakichkolwiek zdań. Na horyzoncie pojawiło się pięć postaci, kierujących się wprost na nich wolnym, urywanym krokiem.

6 komentarzy :

  1. JA JESTEM.
    Daryl gburowaty? Tylko na pierwszy rzut oka. CZEKAM XOXO

    OdpowiedzUsuń
  2. Ochy i achy jak zwykle. Czekam na dalszą część moja ty gelejzo xD :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Może i nie najlepszy, ale i tak ciekawy!
    Na tyle Cię znam, że wiem, że nie będziesz z akcją, ale posunięcie z psem jest genialne!
    Już się nie mogę doczekać, co będzie dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zostaję tu na stałe! Jeju, jak ty świetnie piszesz. Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. Pozdrawiam i życzę potoku weny!

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam jednym tchem! Czekam na kolejny. <3
    Pozdrawiam, Evie.

    OdpowiedzUsuń